20.01.2013 20:24
Motorem z Amatorem, czyli bieszczadzka tułaczka - cz.2
Poranek. Przez całą noc praktycznie nie zmrużyliśmy oka, jesteśmy cholernie niewyspani a do tego niebo jest zachmurzone. W końcu zostajemy wypuszczeni z naszego „więzienia”. Po bliższych oględzinach nasze maszyny wyglądają na całe. Wskakujemy w siodła i pośpiesznie ruszamy dalej, jednak chyba ktoś tam na górze zapłakał nad naszą niedolą ponieważ miasto żegna nas strugami deszczu. Przez dobrą godzinę zmagamy się z opadami, przy okazji mijamy coraz rzadsze wsie, elektrownie wiatrowe oraz spokojne lasy. Docieramy do miasta Dukla i zaliczamy tam krótki postój. Cały czas mam nieodparte wrażenie że chyba wzbudzamy zainteresowanie przechodniów. Lecimy przez jakiś czas jakąś krajówką na której co jakiś czas mijamy na zmianę TIR-y i relikty motoryzacyjne ubiegłej epoki . W końcu uciekamy z „dziewiątki” na jedną z lokalnych dróg. Zaczęło się, Bieszczady. Nie minęliśmy żadnej tablicy która by o tym informowała, jednak pod kombinezonem zacząłem odczuwać dreszcz emocji, a to co mijaliśmy było czymś zupełnie innym niż świat który znałem na co dzień. Podziurawione drogi, wsie i liczne cerkwie porozrzucane po okolicy. Z lasów co jakiś czas wyjeżdżają ciągniki lub ciężarówki załadowane drewnem. Nadal jest pochmurno i wilgotno, przez co w mijanych miejscowościach nie widać zbyt wielu ludzi, do tego od dłuższego czasu wleczemy się za Kamazem wiozącym pokaźny ładunek drewna i nie mamy nawet możliwości żeby go wyprzedzić. Przejeżdżamy kilka mostów o bardzo mocno ograniczonym tonażu a dzielny Kamaz dalej mknie przed nami pomimo iż na oko widać że jego masa dość mocno przekracza dopuszczalne normy. Co ciekawe w wielu miejscowościach w przydomowych „ogródkach” widzę wraki różnych pojazdów, głównie samochodów ciężarowych produkcji radzieckiej które pewnie dokonały swego żywota podczas pracy w lesie i pewnie długo po tym służyły jako dostawcy części zamiennych dla innych sprzętów. W końcu pozbywamy się naszego „towarzysza” podróży i już bez obaw o to że za jego sprawą zaliczymy przymusową kąpiel w jednym z urokliwych strumyków które mijaliśmy. Mkniemy dalej, wjeżdżamy na całkiem przyzwoitą drogę, zakręty stają się coraz bardziej wymagające, dużo z nich jest otoczonych barierami linowymi po których przekroczeniu czekał by nas efektowny „zjazd na krechę” w dół, co trochę ostudziło nasz zapał. W końcu udaje nam się dotrzeć do punktu docelowego: Wetlina. Miejscowość tą przed samym wyjazdem polecił mi znajomy. Szukamy noclegu, początkowo spotykamy się z obojętnością ludzi którzy odmawiali nam z powodu braku miejsc, jednak gdy rozdzieliliśmy się i zaczęliśmy penetrować boczne ścieżki, spotkałem wielu sympatycznych ludzi którzy pomimo iż nie mieli już wolnych pokoi kierowali nas do swoich znajomych, W końcu trafiam do naszego przyszłego gospodarza który ma wolny domek. Po oględzinach podejmuję decyzję: bierzemy! Pomimo że jest popołudnie odpuszczamy już dalszą jazdę na ten dzień, jemy tylko obiad w lokalnej jadłodajni a dalszą część dnia obijamy się po to, aby wieczorem udać się do „legendarnego” miejscowego lokalu o wdzięcznej nazwie „Baza Ludzi… z Mgły”
C.D.N.
Komentarze : 1
Aż się boję, jacy z tej "Mgły" wyszliście. Bieszczady przecież słyną z tego i owego, a już na pewno z tego drugiego.
Archiwum
Kategorie
- Na wesoło (656)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Ogólne (1)
- Turystyka (5)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)